Gry

BioShock Infinite - recenzja

Paweł Kozierkiewicz
BioShock Infinite - recenzja
0

Na BioShock Infinite czekałem od momentu, gdy tylko wyszedłem z Rapture. Doczekałem się. I przyznaję bez bicia, że moje oczekiwanie nie umywały się do tego, co zobaczyłem na ekranie mojego komputera. "Booker, boisz się Boga?” -Elizabeth BioShock Infinite to nie jest zwykła gra. To między innymi...

Na BioShock Infinite czekałem od momentu, gdy tylko wyszedłem z Rapture. Doczekałem się. I przyznaję bez bicia, że moje oczekiwanie nie umywały się do tego, co zobaczyłem na ekranie mojego komputera.

"Booker, boisz się Boga?”

-Elizabeth

BioShock Infinite to nie jest zwykła gra. To między innymi czas i przestrzeń, którą dzięki Irrational Games mamy okazję odwiedzić. Przestrzeń i czas, którym przyglądaliśmy się przez kilka ostatnich lat, przez wyrwy w prasie informującej nas o kolejnym, nowym elemencie układanki, który pojawił się na miejscu. To jest czas, w którym istnieje i przestrzeń, w której bywa Elizabeth. Bo to gra o niej. O niej i o Columbii.

Całość zaczyna się od Columbii. To wielokrotnie ukazywane przez media miasto w chmurach, którym zarządza Zachary Comstock, brodaty, samomianowyany prorok. Jego głównym zajęciem wydaje się być wprowadzenie swojego wizerunku w każde wolne miejsce w mieście, jak również zmiana kultu ojców założycieli w fanatyczną organizację tępiącą inne wyznania, inne rasy i inne przekonania. Samo miasto jest, zgodnie z myślą Comstocka, odpowiednikiem Arki Noego, której zadaniem jest utrzymanie mieszkańców z dala od “Sodomy na dole”.

Co ciekawe, w odróżnieniu od Rapture, w którym wszystko było wymarłe, Columbię zwiedasz w jej złotym wieku. Wszystko działa, przechodnie jedzą watę cukrową, odbywają się parady na cześć Comstocka, strzelają petardy, wszędzie pełno ganiających się nawzajem dzieciaków; w skrócie: to takie miejsce, gdzie spełnia się “amerykański sen” w 1912 roku. Idylla w chmurach, która wita Cię męskim kwartetem odśpiewującym przebój Beach Boysów. I właśnie w ten funkcjonujący gąszcz zależności wkraczasz Ty - Booker DeWitt - były żołnierz i człowiek, który pracował jako detektyw w Narodowej Agencji Pinkertona.

To byli źli ludzie. To byli ludzie, którzy strajki tłumili strzelaniem do strajkujących. Jakim zatem człowiekiem jest Booker DeWitt, skoro wywalono go od Pinkertona? Antybohaterowie są z zasady dość nudni, mamy jakby przesyt tego typu podejścia do tematu. Jednak Booker wybija się ponad wszelką wątpliwość. Genialnie odegrany przez Troya Bakera, który - nazwę to umownie - “niedogrywa” postaci, sprawia, że DeWitt wysuwa się poza kliszę i staje się dręczonym szkieletami z szafy swojej przeszłości weteranem.

Tylko, że gra nie jest o Bookerze, ale o Elizabeth. Zanim ją spotkasz, wszystko Ci mówi, że to gra o niej. To córka Comstocka, niczym księżniczka z bajek, przetrzymywana w wieży, która buja w obłokach i należy ją za wszelką cenę sprowadzić na ziemię. Dosłownie.

Gdy już ją uwolnisz, okaże się znowu, że to gra o Elizabeth. Odizolowana od świata, ma o nim pojęcie tylko i wyłącznie na podstawie setek książek, w których starała się znaleźć odpowiedzi na temat dziwnych mocy, którymi dysponuje. Nagle okaże się, że wszystko jest dla niej nowe i - choć to ty będziesz zagubiony w wielowarstwowości Columbii - to ona będzie ją z ciekawością odkrywać. To tornado ciekawości będzie tańczyło, gdy plażowi muzycy zagrają, głodnym dzieciakom przyniesie znalezione gdzieś jabłko. Nigdy nie wejdzie Ci w drogę, nigdy nie przeszkodzi. I nawet w momentach, kiedy okaże się, że poszedłeś tak krętą ścieżką, że Elizabeth musiała być teleportowana silnikiem gry, nigdy nie będziesz kwestionował jej prawdziwości. Błędy w kodzie zdarzają się i w Matriksie, i nazywają się deja vu.

I wreszcie, gdy Elizabeth zdarzy się zniknąć na zbyt długi czas, zaczniesz za nią tęsknić. Walka bez niej, to już nie to samo, zawsze rzucała Ci różne przedmioty - przyciśnięcie klawisza, spojrzenie w jej stronę i bum, masz więcej amunicji, czy soli niezbędnych do doładowania swoich nadprzyrodzonych umiejętności. Zaczyna Ci brakować z nią rozmów, rozmów w momentach, gdy otwiera zamki, albo gdy jedziecie windą, albo kogoś, z kim można pogadać, mówiąc choćby w stronę monitora “chodźmy Elizabeth”. Po prostu zaczynasz ją lubić. I fakt, że tak jest, i że jej istnienie wydaje się pewne i prawdziwe przez cały czas, jest jedną z najgenialniejszych rzeczy w BioShock Infinite.

Genialny voice acting, którego brakuje w naszym kraju, dodatkowo przemawia na korzyść prawdziwości Elizabeth. Courtnee Draper oddaje każde emocjonalne zachwianie, każdy emocjonalny pierwiastek tej jakże dynamicznej postaci, przechodzącej przemianę od małej księżniczki rodem z disney’owskich bajek po - w zasadzie - doświadczoną, dojrzałą i w pewnym stopniu przerażającą kobietę. To właśnie połączenie doskonale napisanej roli i świetnego jej odegrania sprawia, że Elizabeth nie jest “kolejną laską z gier wideo, o której można pomarzyć”. To pełnokrwista, fantastyczna, elektroniczna osoba, która wysuwa się na prowadzenie w grze. I tutaj następuje szok, bo choć to ona prowadzona jest przez AI, a zazwyczaj sterowani przez komputer NPC towarzyszą nam, to tym razem - tak naprawdę - my towarzyszymy jej.

Fakt, że całość opowieści i odwiedzanych miejsc oglądamy przez pryzmat zachowań i komentarzy Elizabeth, daje nam zupełnie nową jakość doznań, gdy próbujemy zagłębić się w Columbii z początków zeszłego wieku. Wielopoziomowość narracji zaskakuje swobodą opowiadanej historii, zarówno za pomocą obserwacji świata i uczestniczeniu w jego życiu, jak również za pomocą starych, wysłużonych notatek głosowych w formie Voksofonów. Plakaty, maszyny przypominające fotoplastykon, jednak odtwarzające filmy, dialogi napotkanych ludzi, to wszystko składa się na historię opowiadaną środowiskiem.

I rozgrywka doskonale uzupełnia tę historię. Cała mechanika rozgrywki wydaje się być mocno zakorzeniona w grze, nie jest czymś wydumanym, tylko po prostu częścią życia mieszkańców Columbii. Podniebne tory - Skyline - przebiegają między częściami balonowego miasta i każdy ma prawo do korzystania z nich, zupełnie jakby to były tory tramwajowe. Początkowo jednak, tylko policja ma możliwość korzystania ze Skyhooków, czyli na nasze “niebhaków”, pozwalających na poruszanie się na podniebnych torach samemu. Zapytacie o nadprzyrodzone zdolności? Każdy je ma, jeżeli tylko może sobie na to pozwolić. Vigory są sprzedawane choćby na festynie, zupełnie w ten sam sposób jak w opowieściach o kowbojach zawsze znalazł się wędrowny sprzedawca oferujący panaceum.

Wszystko wydaje się rzeczywiste, bo nie jest tak, że DeWitt jest w czymś lepszy. Jest zwykły. Niezwykła jest Elizabeth, to ona daje mu przewagę otwierając rozdarcia w materii świata i przemycając elementy innych światów, jak skrzynie z apteczkami, czy przechodniów z innych czasów służących za wabiki na przeciwników.

Każda z tych rzeczy wydaje się być czymś małym, ale tak naprawdę łączy świat BioShock Infinite w logiczną i spójną całość. W Infinite wszystko ma znaczenie. Co jednak najlepsze, to wszystko staje się częścią słownika interakcji ze światem, na opanowanie którego masz wystarczająco czasu. Wszystko łączy się i miesza, a gdy zamknie się opowieść, wszystko stanie się jasne.

Nie zrozum mnie źle, BioShock Infinite miewa swoje problemy, na przykład przy blokowaniu się postaci między krzesłami, albo przy próbie pogodzenia wszystkich warstw narracji, tej szowinistycznej, rasistowskiej i politycznej, ale to wszystko kosztem zadawania ważniejszych filozoficznych pytań. Jak również teorii równoległych światów z mechaniki kwantowej.

Wszystko to daje do myślenia i po zakończeniu gry zapiera dech w piersi, pozostawiając gracza z wyrazem zdziwienia na twarzy, wielkim “wow” i nieukojonym żalem, że ta przygoda się już skończyła.

Niemniej jednak BioShock Infinite dał mi do myślenia odnośnie światów równoległych i tych wyrw, które w trakcie rozgrywki otwierała dla mnie Elizabeth. Kim jestem w innych światach? Czy równie nieudolnie próbuję oddać magię tego arcydzieła gier wideo za pomocą pióra?

Niezależnie od tego jak wiele jest światów równoległych, jak wiele mnie w nich jest, to nie jestem w stanie wyobrazić sobie żadnego, w którym BioShock Infinite nie jest jedną z najlepszych gier w jakie w życiu grałem.

Grałem na PC i zajęło mi to ze zwiedzaniem około 15 godzin. Nie wyobrażam sobie jednak grania bez znajomości języka angielskiego. Wersja polska, którą można uruchomić przez Steam jest neizwykle uboga i nie oferuje tłumaczeń tekstów w grze. Nie wyobrażam sobie również dubbingowanej wersji gry. Co do wersji konsolowych, to wersja PS3 - o dziwo - "mniej "chrupie" od wersji na konsolę Microsoftu.

Co do samej gry. Cóż, grzech nie kupić, zresztą widzicie wszystko powyżej.

“Booker, boisz się Boga?”
- Elizabeth

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu